Adblock zainstalowany w Twojej przeglądarce to efekt określonych decyzji podjętych wobec Webu jeszcze w latach 90. i dowód na to, jak zepsuty jest dziś system finansowania treści internetowych. Zasada darmowego dostępu w zamian za oglądanie reklam nie działa - ze stron z reklamami po prostu nie da się dziś korzystać. Czy mogło być inaczej?
W styczniu 2000 roku w polskim czasopiśmie “INTERNET” pojawił się interesujący tekst Jacka Konikowskiego, napisany na podstawie opublikowanego kilka miesięcy wcześniej artykułu z “Forbesa”. Dekada Webu to dobry czas na podsumowania - szczególnie cenne jest, kiedy robi to Robert Cailliau, jeden z twórców WWW. Konikowski przytacza wypowiedzi Cailliau i dodaje własne komentarze. To bardzo ciekawa lektura.
Nie ma biurek i rzeszy urzędników
Internet jest zjawiskiem nietypowym pod każdym względem. Nikt nie jest jego właścicielem, nikt go nie kontroluje, nie nadzoruje, nie cenzuruje. Nie ma jednej, głównej instytucji zajmującej się Internetem, nie ma biurek, rzeszy urzędników, nie ma nadzoru i nie ma policji pilnującej porządku w sieci.
— diagnozuje Konikowski stan internetu w 2000 roku. Przywołanie biurek i rzeszy urzędników jest charakterystyczne dla pisania o sieci w tym czasie. W polskiej prasie komputerowej urzędy (czy w ogóle państwo) ocenia się raczej negatywnie. Są nieefektywne, wsteczne, nie proponują żadnych dobrych rozwiązań, przeszkadzają i blokują innowacje. Świadectwem tego jest sytuacja wokół Telekomunikacji Polskiej. Polityka państwowego monopolisty ograniczała upowszechnianie się internetu - wielkie nadzieje pokładano w procesie jej prywatyzacji, która zaczęła się kilka miesięcy po opublikowaniu artykułu Konikowskiego. W lipcu 2000 r. polski rząd zdecydował o sprzedaży 35 proc. akcji TP konsorcjum France Telecom i Kulczyk Holding. Niestety, w żaden sposób nie zrewolucjonizowało to wówczas sytuacji przeciętnego polskiego użytkownika internetu.
Internet w 2000 ma być przestrzenią prawie nieskrępowanej wolności - pisze Konikowski - ale może, wobec takich problemów jak e-porn, piractwo komputerowe, natarczywe reklamy czy elektroniczne przestępstwa, już czas na jakieś regulacje korzystania z sieci? Już sama myśl o tym wywołuje u większości internautów dreszcze.
Płać za to co wyświetlasz
I w tym miejscu Konikowski odwołuje się do wywiadu z Cailliau, który mówi, że niegdyś społeczność internetu była jednolita i cywilizowana, a dziś jesteśmy w środku chaosu. Nie wydaje mi się, żeby była to krytyka z pozycji wyższościowych, którą widać na przykład u polskich pionierów internetu, z którymi rozmawiała Marta Juza, narzekających, że niepotrzebni i źli ludzie opanowali dawną akademicką sieć. Cailliau krytykuje raczej podstawowy model biznesowy publikowania online (darmowe treści za reklamy). W wywiadzie dla “Forbesa” mówi:
Agencje reklamowe próbują zmienić WWW w bezużyteczną telewizję. Wcale nie chcesz tego w Sieci, ale większość wydawców online musi publikować reklamy, co spowalnia pobieranie [treści] i zaśmieca ekran [wyskakującymi] oknami.
Rozwiązaniem ma być bezpośrednie przerzucenie na użytkowników WWW kosztów ponoszonych przez wydawców internetowych. Ceną za brak nieużytecznych i nieefektywnych reklam ma być pobieranie mikroopłat za wizytę na poszczególnych stronach. Cailliau przywołuje model francuskiej sieci Minitel, gdzie wynagrodzenie dla wydawców treści włączone było w opłatę za czas połączenia, dzięki czemu użytkownikom nie były wyświetlane reklamy.
Tak mogłoby być też w przeglądarkowym internecie:
Artykuł z gazety [internetowej] kosztowałby użytkowników około centa lub mniej, ale naprawdę gorący temat mógłby kosztować kilka centów, w zależności od tego, ile według oceny autora czytelnicy byliby skłonni zapłacić. Jeśli uznałbyś, że jest za drogo, mógłbyś pójść gdzieś indziej [na inną stronę]. Zbyt kosztowna strona traciłaby klientów.
Jak widać, Cailliau jest bezwzględnie kapitalistyczny i nie ma problemu z komercjalizacją internetu, jednak widzi konieczność pewnego jej ograniczenia w imię użyteczności i efektywności komunikacji online. Tym ma być zbudowanie pewnych standardów monetyzacji treści i wykorzystanie mikropłatności do bezpośredniego wspierania wyświetlanych w przeglądarce stron. Wolny rynek wyborów internautów zdecyduje, jakie witryny będą się rozwijać, a jakie upadną, bo nikt nie będzie chciał za nie płacić.
Prawo jazdy na internet
Nie jest to jedyna propozycja Cailliau. W wywiadzie mówi też o systemie wymuszania kompetencji cyfrowych - licencji na korzystanie z internetu, podobnej do prawa jazdy:
Aby uzyskać licencję, ludzie musieliby nauczyć się podstawowych zachowań: wybierania dostawcy usług internetowych, łączenia się z siecią, pisania e-maili, diagnozowania problemów, cenzurowania własnego komputera i tworzenia stron internetowych. Co ważniejsze: musieliby wiedzieć, jakich zagrożeń się spodziewać i jak Internet może wpływać na innych.
Dla straszczającego ten pomysł Konikowski to podważenie internetowej wolności i zagrożenie dla anonimowości użytkowników:
Dzięki wprowadzeniu licencji społeczność użytkowników sieci nie byłaby tak anonimowa jak obecnie. Znacznie prościej i dokładniej można byłoby określić jej liczebność, śledzić jej cechy, przyrost etc. Dzisiaj informacje te są jedynie szacunkowe. Oczywiście, rodzi się pytanie, czy taka koncepcja jest zgodna z duchem wolności w sieci - swobodnym dostępem dla każdego i wszędzie, anonimowością, brakiem cenzury? Nie zapominajmy, że to właśnie te cechy sprawiły, że Internet rozwija się w tak szalonym pędzie. Ani radio, telewizja czy prasa nie osiągnęły tak olbrzymiej popularności w tak krótkim czasie jak Internet. I jeszcze jedno: czy licencje nie doprowadzą z czasem do kontroli Internetu przez jakiegoś Wielkiego Brata?
Po latach wiemy, że w tym procesie zamiast licencji doskonale sprawdziły się drobne, niemal niezauważalne pliki tekstowe i rozwój platform społecznościowych posiadających pełną kontrolę nad danymi użytkowników. Wielcy Bracia patrzą.
Pomysł na prawo jazdy na internet nie mógł się przyjąć - w wywiadzie z 2007 roku Cailliau nie mówi już nic na ten temat. Nadal broni jednak swojej koncepcji modelu finansowania wydawców stron:
Dobre wdrożenie mikropłatności musi również zapewniać wygodę: nie ma potrzeby się logować ani wyrażać zgody, mój komputer automatycznie płaci w tle. Mówimy tutaj o kwotach mniejszych niż eurocent. Oczywiście, mógłbym ustawić limity, informując przeglądarkę, aby ostrzegała mnie, jeśli wydam więcej niż 10 euro dziennie lub gdy strona pobiera więcej niż cent za stronę itp. W ten sposób mógłbym czytać wiadomości w kilku gazetach bez konieczności wykupowania pełnej subskrypcji na każdą z nich i bez konieczności logowania się. Strony mogą oczywiście wyróżniać płatny dostęp, w którym nie ma już reklam i wszystko działa szybciej, oraz darmowy dostęp pełny reklam.
Warto zwrócić uwagę, że Cailliau proponuje system działający w tle, zintegrowany z podstawową nawigacją po WWW. To zupełnie inne podejście do finansowania wydawców niż wykupywanie subskrypcji cyfrowych. Być może chodziło mu o rozwiązania takie jak protokół MPTP, w którego dokumentacji jest mowa m.in. o klientach, którzy mogą sufrować po WWW używając pojedynczego konta płatniczego.